LAOS – poza czasem

Jolanta Suszko-Adamczewska

Od dawna podróżuję autostopem, lecz tym razem miało być inaczej. Kolejny poranek w klasztorze tuż nad Mekongiem. Jeszcze w Tajlandii, choć od Laosu dzieli mnie już tylko ta majestatyczna rzeka. Plecaki spakowane, śniadanie z mnichami zjedzone. Żegnamy się i wychodzimy na drogę, aby złapać stopa w stronę granicy. Jednak nie tak szybko będzie dane mi tam dotrzeć. Tym razem życie miało swoje plany, a moje nieoczekiwanie legły w gruzach. Kilka tygodni później, gdy stanęłam już na własne nogi, z powrotem jestem nad Mekongiem.

W jednej ze świątyń potrząsam bambusową tubą pełną małych patyków, tak długo, aż na ziemię wypada jeden z nich, z wypisanym numerem. Człowiek jest ciekaw przyszłości. Ja zdecydowanie staram się żyć teraźniejszością, mając świadomość, że teraz właśnie swoją przyszłość tworzę. Mimo to ulegam tej prostej, popularnej tutaj wróżbie i w pierwszym zdaniu czytam:

Twoje szczęście leży po przeciwnej stronie rzeki...

Pora więc ruszyć w stronę wielkiego mostu na rzece Mekong, pięknie nazwanego Mostem Przyjaźni Tajsko-Laotańskiej. 30 mln dolarów na jego budowę przekazali Australijczycy, aby ocalić Laos od zacofania. A ile szkód wyrządzili? Tak często jestem świadkiem tego, że turyści dają pieniądze ludziom tylko dlatego, że uważają, że żyją ubogo. Intencje może i szlachetne, ale gdy nie są poparte mądrością, przemyśleniami i współczuciem, przynoszą wiele szkód. Australijskie miliony zrujnowały życie wielu Laotańczykom, wbrew nim samym wpuszczając tam biznesmenów zaślepionych ideą postępu oraz masy turystów. Gdy widzę kolejnego białego z rozwiniętego gospodarczo kraju, który daje kipy, kiaty czy dolary skromnie wyglądającym i żyjącym ludziom, to brakuje mi słów…

W magiczny sposób ten kraj przyciągał mnie do siebie od dawna, choć na dobrą sprawę bardzo mało o nim wiedziałam. Kilkanaście lat temu uwiodło mnie zdjęcie dzieci kąpiących się w błocie, które zrobiła Kinga Freespirit Choszcz, jadąc na pace jakiegoś auta, samotnie, przez laotańskie prowincje. Jak mi później powiedziała, był to jeden strzał, aparatem analogowym. Zdjęcie to wisiało przez jakiś czas na ścianie pokoju, w którym mieszkałam i przypominało mi o nieznanym lądzie, który jest, gdzieś tam… Wciśnięty pomiędzy zachłanne Chiny, Tajlandię ślepo dążącą do rozwoju na miarę zachodniego świata, Wietnam, Birmę (zwaną obecnie Mjanmą), która szybko i raczej nieodwracalnie zatraca swoje magiczne piękno oraz Kambodżę, pełną kontrastów, po omacku szukającą pokoju. Oddzielony od nich górami od północy i wschodu, a Mekongiem od zachodu i południa, bez dostępu do morza, kraj, na którym chyba nikomu tak naprawdę nie zależy, bo przez większość XX wieku był najeżdżany i bombardowany, toczono na jego terenie wojny, robiono poligon wojskowy, zrzucano tony materiałów wybuchowych. Świadectwa bezdusznych działań narodów „rozwiniętych”, mocarnych władców — Chin, Japonii, USA i innych — możemy spotkać do dziś. Gdy uważnie patrzymy, dostrzegamy nie raz w świątyniach bądź przy domach bomby i łuski po pociskach artyleryjskich, z niektórych zrobiono dzwony, innymi wzmocniono ogrodzenia, bądź wykorzystano jako pojemniki na wodę dla zwierząt. Echa wojny odbijają się jeszcze w napotykanych po drodze, zapomnianych cmentarzach, o których nikt już nie chce pamiętać oraz na pomnikach z komunistyczną pięcioramienną gwiazdą i napisem „Tổ Quốc ghi công” (w wolnym tłumaczeniu „Ojczyzna bierze pod uwagę twoje wysiłki” bądź prościej „Ku chwale ojczyzny”), a na nagrobkach poległych bohaterów, którzy w tę ojczyznę ślepo wierzyli — daty ich śmierci 1965, 1966…

Laotańczycy wojny nie wspominają, bo historia ma dla nich inne znaczenie, podobnie jak powiązanie przyczyny i skutku, a miejsc związanych z czyjąś śmiercią nie uświęcają czcią i pamięcią, lecz unikają, ponieważ głębokie są w nich wierzenia, że nie ma tam szczątków ich bliskich, lecz jedynie duchy, zwane tu Phii, od których trzeba trzymać się z daleka.

Pomimo wojen i presji zachłannych państw ościennych, życie w Laosie płynie dalej, płynie w sobie tylko właściwym rytmie, nieśpiesznie. Zniszczona wybuchami ziemia i przyroda powoli się odradza i rodzą się nowe dzieci. W mijanych wioskach wymieniamy uśmiechy, pozdrowienia, od czasu do czasu się zatrzymujemy. Na jednym z postojów przy drodze podeszli do nas mali chłopcy i chcieli sprzedać nieżywego szczura. Wtedy myślałam, że to żart. Później przekonałam się, że wcale nie. Tutaj spożywa się prawie wszystko. Ślimaki to rarytas. Im dalej na północ od stolicy tym coraz piękniejsze góry i coraz świeższe powietrze, coraz gorsze drogi i coraz mniej pojazdów na nich, wioski z domami na palach, które jakimś cudem trzymają się urwiska. Coraz bardziej zanurzam się w ten inny świat, czuję się jak w filmie, niekiedy muszę sie uszczypnąć, aby poczuć bardziej, że to się dzieje naprawdę.

Ruch na drodze niewielki. Średnia prędkość pojazdów silnikowych to 50 km/h, bo na drogach, gdzie co jakiś czas brakuje asfaltu, trwają prace drogowe, nierzadko dziury na drodze pojawiają się znienacka, po prostu trudno jest rozwinąć prędkość. Zdecydowanie się na motor to chyba najlepszy wybór na przemierzenie tej części kraju. Przyjemny wiatr podczas jazdy sprawia, że wysokie temperatury w ciągu dnia są mniej dotkliwe. A swoboda w zatrzymywaniu się prawie wszędzie to coś nieprzecenionego w podróży. Gdy światło poranka oświetla ten unikalny świat prostego życia i radosnych ludzi co chwila zatrzymujemy się w wioskach. Nie fotografujemy z ukrycia, nie płacimy za zdjęcia. Po prostu jesteśmy tu, witamy się uśmiechem i słowem Sabaydee. Fotografuję w sposób nienarzucający się, czekając zazwyczaj na zgodę. Dzieci beztrosko i niewinnie bawiące się ze sobą przy drodze bądź szalejące w rzece na oponach albo skaczące do rzeki w widowiskowy sposób, uczniów w szkole, w trakcie przerwy, dorosłych wykonujących swoje prace jak na przykład łowienie ryb, mycie w rzece, pracę przy sadzonkach kawy, chłopca sprzedającego imbir i cebulę, panią, u której zamówiłam kawę i właśnie parzy mi ją w możliwie prosty sposób, pana, który obok na podłodze przebiera liście mięty, młodzież idącą do szkoły, krawca w swoim zakładzie, mnicha medytującego, mnicha, który udzielił nam przed chwilą błogosławieństwa i obdarował słodyczami, mieszkańców wioski w trakcie wspólnego śniadania w klasztorze po porannej pudży, wreszcie mieszkańców wiosek etnicznych na płaskowyżu Bolaven, którzy żyją tak prosto, jak to możliwe, uśmiechają się szczerze i… tylko czasami jakieś dziecko wyciągnie nieśmiało rękę, nauczone przez jakiegoś bezmyślnego turystę, że pieniądze można otrzymać tak po prostu, gdy zrobisz smutne oczy.

Po trzech dniach dotarliśmy nad rzekę Nam Khan, ok. 30 km przed Luang Prabang, nad którą biwakowaliśmy dwie noce. Następnego dnia podczas bezskutecznych poszukiwań grobowca Henri’ego Mouhot’a zostaliśmy pokierowani do obozu dla słoni. Może dlatego tak się stało, bo w Azji Płd.-Wsch. słowo mahout oznacza osobę, która pracuje ze słoniami i jeździ na nich.

Ten dzień był dla mnie jednym z piękniejszych w Laosie.

Spędziliśmy dłuższy czas tutaj, podziwiając i wzruszając się na przemian, gdy zatrzymaliśmy się przy dużej samicy, która udała się sama nad rzekę zażywać kąpieli wodno-błotnych. Co za piękny widok i niezapomniane przeżycie! Wszystkie słonie, które do tej pory spotkaliśmy, głównie w Tajlandii, były złamane torturami na tyle skutecznie, że nie protestowały już, gdy na ich grzbiety wkładano ciężkie kosze, w których zasiadali ludzie, nie protestowały już, gdy raniono je i bito w najczulsze punkty.

Do grobowca Mouhot’a dotarliśmy kolejnego dnia i nie było to wcale takie proste. Najważniejsze odkrycie tego francuskiego przyrodnika i niestrudzonego wędrowcy to świątynia-miasto Angkor Wat w Kambodży, którą mieliśmy przyjemność zwiedzać rok temu. Podczas marszu brzegiem rzeki Nam Khan, Mohout zachorował na febrę. Zmarł w wieku 35 lat, koło Luang Prabang, właśnie w tym miejscu, gdzie znajduje się jego grobowiec. Było to ponad 150 lat temu, a zdawać by się mogło, że nic się tu nie zmieniło, że czas się zatrzymał.

Tam, gdzie rzeka Nam Khan wpada do szerokiego Mekongu leży dawna królewska stolica Laosu, Luang Prabang, pełna urokliwych, buddyjskich świątyń. Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia. Podobnie jak wodospady Kuang Si, oddalone od Luang Prabang o ponad godzinę jazdy. Kilka naturalnych basenów z czystą wodą turkusowego koloru w środku dżungli i wysoki na kilkadziesiąt metrów wodospad sprawiły, że poczuliśmy się tu jak w raju i odwiedziliśmy to miejsce dwukrotnie, dzień po dniu.

Rok wcześniej w Birmie, czułam się tak, jakbym cofnęła się wstecz z 30 lat, ale to, co poczułam tutaj to coś innego, coś osobliwego. Albert Einstein, jako pierwszy naukowiec, twierdził, że czas jest doświadczany indywidualnie i nie jest taki sam dla całego wszechświata. Każdy ma swój prywatny czas, biegnący w jego osobistym tempie. Co więcej, rozróżnienie, jakie dostrzegamy między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością może być tylko złudzeniem.

Jak nigdzie przedtem, w Laosie wielokrotnie miałam uczucie bycia poza czasem.

Po paru dniach dojechaliśmy lokalnymi autobusami i autostopem na południe Laosu. Ta część kraju okazała się odmienna od górzystej północy, tutaj też zostaliśmy pouczeni, żeby uważać na wypożyczony skuter i nie zostawiać go w niektórych miejscach. Tutaj też spotkaliśmy więcej turystów i podróżników, głównie Francuzów. Południowy Laos to spotkania z mniejszościami etnicznymi oraz dziesiątki fantastycznych wodospadów. A to wszystko na położonym nieco powyżej 1000 m n.p.m. płaskowyżu Bolaven, którego przyjemny klimat i obfite deszcze sprawiają, że jest to idealne miejsce na plantacje kawowe.

Bolaven to też miejsce, które zostało szczególnie dotknięte, w brutalny sposób, w trakcie trzech historycznych okresów: francuskiej kolonizacji, następnie buntu lokalnych plemion przeciwko francuskiej dominacji, a kilkadziesiąt lat później przez wojnę w Wietnamie. Z czasów kolonialnych nie ostał się tu jednak żaden budynek ani żadna wioska. Dlaczego? Bo wszystko zostało doszczętnie zrównane z ziemią przez amerykańskie naloty, które miały miejsce pod koniec lat 60’tych ubiegłego stulecia. To najmocniej zbombardowany teren w dziejach świata! Przyroda drastycznie wyniszczona w tamtym czasie obecnie powoli się odradza. Większość ludzi żyje tu w bardzo skromnych warunkach, w drewnianych chatkach na palach, krytych liśćmi bananowca lub blachą falistą. Przedsiębiorcy na nowo zakładają na żyznej glebie plantacje kawowe, które zapoczątkowali w tym terenie kolonialiści francuscy. I trzeba przyznać, że kawa smakuje tu wybornie.

Zostawiamy skuter obok jakiegoś domku i idziemy przed siebie. Gdy docieramy przed wieczorem do brzegu rzeki, dostrzegamy kilkoro małych dzieci, które beztrosko kąpią się i bawią oraz dziewczynki niosące wodę, piorące. Zatrzymujemy się. Czas ponownie traci znaczenie. Gdy wchodzimy do wioski, która leży nieopodal, jesteśmy zauroczeni, a jednocześnie onieśmieleni, bo pierwszy raz jesteśmy w tak innej, a jednocześnie tak autentycznej wiosce. Domy postawione są wokoło dużego, okrągłego placu, w którego centrum stoi drewniany budynek zwany Hor Kuan, jak się później dowiadujemy centrum religijnego i kulturalnego życia mieszkańców. Dwie dziewczynki w wieku szkolnym grają na ławce w grę, której zasady do złudzenia przypominają warcaby. Chodzimy od chaty do chaty, przyglądamy się zwierzętom oraz mieszkańcom — z wzajemnością, ale też dystansem. Jesteśmy tu jedynymi białymi i czujemy się z tym dość osobliwie. Trochę jak intruzi z innego wymiaru.

Kolejnego dnia, w kolejnej wiosce, gdzieś z dala od głównej drogi, zatrzymałam się przy małej, bardzo biednie ubranej dziewczynce, która stała przy ogrodzeniu, wypatrując swojej mamy. W pewnym momencie usłyszałam śpiewy dochodzące z wnętrza domu, przed którym staliśmy. Po jakimś czasie, zaproszeni gestem ręki przez jedną z kobiet, zaciekawieni i podekscytowani weszliśmy do środka jednoizbowej chaty na palach. Dołączyliśmy w ten sposób do siedzących w kręgu na podłodze około dziesięciu obecnych tu osób. I słuchaliśmy kolejnej poruszającej piosenki. W pewnym momencie rozpoznałam jedno słowo… „Alleluja”… Rozejrzałam się dokładnie dookoła i dostrzegłam drewniany krzyż na drewnianej ścianie, a następnie znak krzyża namalowany na księdze, którą jedna z kobiet trzymała w rękach. Ach, to już wszystko wiadomo! Pośrodku niczego, w kraju, gdzie chrześcijanie stanowią zaledwie 2% – trafiliśmy na mszę świętą.

Co ciekawe, dokładnie rok temu trafiliśmy przypadkowo do kościoła katolickiego w środku Tajlandii, gdzie chrześcijan jest zaledwie 1%. Choć nadal byłam zaciekawiona, to moja ekscytacja zaczęła słabnąć, ustępując miejsca myślom nt. religii i radości, że nie przynależę do żadnego wyznania. Kłaniając się wszystkim, wymknęliśmy się w ciszy.
Około 45% mieszkańców Laosu wyznaje wierzenia animistyczne, a 50% Laotańczyków to wyznawcy buddyzmu
Theravada.

Po kilku dniach opuszczamy krainę baśniowych wodospadów, w Pakse przejeżdżamy przez most przerzucony nad Mekongiem w stronę regionu Champasak, mijamy buddyjskie świątynie, które zdają się konkurować między sobą wielkością, ilością ozdób, wysokością posągów Buddy. Za kolejnym zakrętem naszą uwagę przyciąga znak na drewnianej tablicy ze złoconym napisem w języku laotańskim i namalowanymi kołami Dhammy. Maciej kierowany intuicją zawraca. Po błotnistej drodze pod górę, wpadając z jednej dziury w drugą, podjeżdżamy pod kilka drewnianych domków i skromną świątynię. To klasztor buddyjski. To jedno z takich miejsc, gdzie, chociaż na pozór nie ma nic, to przyciąga nas siła i spokój stąd bijący. Spotykamy kilka osób, w tym też mniszkę, która prowadzi nas do głównego mnicha. Rozmawiamy z Nim o medytacji i Dhammie. Porozumiewamy się trochę po angielsku, trochę tłumacząc z francuskiego przez Google, trochę za pomocą kilkunastu znanych nam słów w języku pali, ale najlepiej chyba rozumiemy się poza słowami. I choć spędziliśmy tu zaledwie niecałe dwa dni, to poczuliśmy, że w tym miejscu liczy się praktyka, a nie materialne dowody swojej religijności i kolejne złote świątynie, które poza schronieniem przed deszczem czy palącym słońcem niewiele ludziom dają. Wiem, że najważniejsza jest własna praktyka, a schronienie mogę znaleźć tylko w samej sobie. Karteczka z wróżbą, którą wyciągnęłam tuż przed przyjazdem do Laosu, miała ciąg dalszy:

Jeśli przetrwasz przez trudy budowania mostu, szczęście na drugim brzegu będzie twoje.

I już wiem, że nie chodzi bynajmniej o szczęście na drugim brzegu Mekongu.

Więcej zdjęć z tej podróży do obejrzenia w GALERII

Share on facebook
Share on twitter
Share on whatsapp
Share on pinterest
Share on email

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *